środa, 4 sierpnia 2010

.

Przypomniałam sobie dzisiaj jak cholernie chciałam... czuć się szczęśliwa. Tak naiwnie. Chociaż przez chwilę. Nawet mając świadomość, że to tylko fikcja.
Nie jestem sama. Jestem piekielnie samotna.
Samotność to czy osamotnienie? Chyba nigdy nie będę wiedzieć.

sobota, 31 lipca 2010

Dż. T.

Cholernie uwielbiam wychodzić na imprezę raz w tygodniu - móc się raz ubrać, wymalować i wypachnić. Jednym słowem tego jednego dnia być jak chodzący ideał, a przynajmniej jak perfekcyjnie wyidealizowana ja. Oczywiście wyłącznie w moim mniemaniu. Jednak z doświaczenia wiem, że to moje osobiste mniemanie jest jak wulkan siły, która przyciąga do mnie tych, co trzeba.
Pozytywne jest też to, że mogę wtedy ubrać dokładnie to, co tego dnia idealnie pasuje do mojego nastroju ( niczym w programie na TVN Style), pomalować się tak, jak mam ochotę i przed wyjściem ubrać odpowiednią do sytuacji i dnia ( w miesiącu?) maskę, wspomagając się delikatnie odpowiednią muzyką. To wszystko jest tak strasznie dziecinne, że uwielbiam to. I choć myślę, że coś takiego dotyczy niewielu osób, choć nie tylko mnie, to mam się z tą dziecinnością, czy też infantylnością niezmiernie dobrze. Bo cóż może być piękniejszego od przedłużania sobie tego wieku niewinności tak długo, jak się tylko da? Chyba niewiele. Lecz mam świadomość tego, że oglądanie Vivy i podniecanie się przy tym Dżastinem T. i jego "Sexyback", a używanie żelu do mycia twarzy firmy "Under 20", podczas gdy się jest już "Over" jest nieco czym innym. Te dwie przypadłości niepasujące do mego skądinąd poważnego już wieku tworzą ramiona kąta, na którego czubku napisać by można "infantylność Agaty". Ale po co się komu wgłębiać w takie głupoty, podczas gdy za niedługo idzie się na imprezę?
Jeszcze jedna ważna rzecz. Obawiam się, że obejrzenie pełnych 4 serii "Skinsów" ( choć i tak trwało to w moim przypadku miesiąc, a nie jak u niektórych tydzień bądź dwa) może mieć wpływ na mój cofający się w rozwoju światopogląd. To niepokojące? A może właśnie ten serial mógłby pomóc mi nadrobić moje rozwojowe zaległości, choć mnie w tym rozwoju pozornie cofa? Tak. Serial był świetny. Dowcipny i prawdziwy, choć chwilami przekoloryzowany, to jednak nierażący, w przeciwieństwie do amerykańskich szmir. Serio bardzo młodzi aktorzy zagrali prawdziwie i naturalnie, bez udawania czegokolwiek. I ta muzyka. Mogłabym pożreć ją w całości. Jednak Anglicy mają to coś. Prawda i subtelność w jednym - ciężko jest połączyć te dwie rzeczy, oni to potrafią. I to w tak wielu życiowych sferach.
I jeść. Znów jestem głodna. Myślę, że ten głód jest chorobliwy.
I jeszcze o "Skinsach". Effy. Cholernie świetna Effy, którą mogłabym oglądać jeszcze przez następny rok. Piękna, tajemnicza, z tych drwiącym, a zarazem słodkim uśmieszkiem. Pieprząca się z kim popadnie i byle gdzie. Szalona.

Zjem i idę. Nie mam dziś ochoty. Miałabym ochotę na spotkanie ze znajomymi gdzieś w plenerze. Nie, właściwie też nie. Muszę poprawić sobie humor, bo inaczej wieczór będzie zrąbany. Może Dżastin?

piątek, 9 lipca 2010

bezowocnie.

Czuję się mała i bezwartościowa. Jestem niczym i nikim.
I dzisiaj nie wystarczyłoby na Ciebie spojrzeć. Zbyt mi źle, zbyt niepewnie się czuję. Nie wiem, skąd ta niepewność. A ja tak kocham patrzeć. Mogłabym tylko patrzeć. Cały czas. I nawet Ty nie musisz tego widzieć


.

środa, 30 czerwca 2010

pierdolę.

Najebane we łbie.
Jak ja cholernie zazdroszczę Ci, E., że jesteś taka "poukładana". I że nie przeklinasz. Ja kiedyś też nie przeklinałam.
Tak cholernie wkurwia mnie wzrok tch zjebów na ulicy. Czuję upokorzenie, gdy patrzą na mnie. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie chcę, by patrzyli. Chciałabym być niewidzialna. Prawie dla wszytkich.
I jak ja w ogóle mam czelność jeszcze tu pisać, skoro Ty to czytasz? Że niby to będzie moją nową perwersją? Ale... będę szczera. A jak uznam, że nie piszę czegoś dlatego, że Ty czytasz, to przestanę w ogóle pisać.
Było ze mną już dobrze. Gdyby nie ta piekielna sobota. W sobotę wszystko się zaczęło i poczułam się jak szmata, choć się nie zeszmaciłam. Dobrze, że on jest raczej mało bystry. Nic nie rozumie. A co dopiero mnie. Ale lubię go. Poza tym dążyłam do tego od samego początku. Od samego początku chciałam, by mnie zobaczył ten zasraniec, jak wychodzę od tamtego rano. Tylko po co mi to było, skoro czuję się teraz jak gnój. I dla tej jednej chwili, w której może źle by się poczuł, że kurwa to przecież ja i jeszcze jego kumpel, to się nie opłacało.

Nigdy nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak pogrywać samą sobą. Że JA jestem w stanie traktować siebie samą jako narzędzie, klucz do celu. Tego nie spodziałabym się po sobie nigdy. A Ty masz to w dupie i choćbym się puściła ze stadem wrocławskich Murzynów nic by się nie zmieniło. Ba, tryumfowałbyś.
Ale co mam zrobić, skoro pod nogami mam jakieś porozrywane strzępki gruntu. Już myślałam, że jest dobrze. A jestem tylko jebaną gałązką, co się porusza na wietrze. Zero władzy nad czymkolwiek. I tylko jakaś niewiadomego pochodzenia euforia, która czasem nadchodzi, potrafi mnie natchnąć do... właśnie... natchnąć do normalności. Bo "normalność" to u mnie stan wyjątkowy. I tak ją cholernie cenię, droga E., która nie potrafiłabyś nawet przetrawić tego tekstu i uznałabyś mnie za totalną wariatkę. Ale co tam. Jestem wariatką. I pewnie dlatego wszystko układa mi się na opak. Ale Ty to lubisz, co nie? Lubisz to,...?
Kurwa jebana mać... czy jak to się tak piszę. Nie tym razem. Tym razem nie podołam, bo czuję w sobie taki cholerny wewnętrzny stres. On mnie zniewala. Jak wiele dziwnych moich pragnień ostatnio. Ale przecież, cholera... Dziewczyno! Myślisz, czujesz, rozumiesz... Wiesz, co trzeba, czego nie... Czemu więc robisz na opak?
A Ty jesteś tak samo popierdolony jak ja. I tak już zostanie. I wystarczy mi, jak czasem popatrzysz. Jak popatrzymy na siebie. I staniemy za grupą swoich znajomych, którzy nie rozumieją. Ale czy nie widzą? Ona widzi, Ty popaprańcu. I Ty to też lubisz. Oj, bardzo to lubisz...
Tortury. Zadaj je i poczuj, jak ktoś Ci wbija nóż w serce. I wtedy czujesz, że żyjesz. Tylko to lubię w tym moim wariactwie. Chyba tylko to, że czuję, że żyję.

Pierdolę Cię, doktorku. Z racji imienia nie zasługujesz na szacunek.
Peace.

wtorek, 22 czerwca 2010

!

Pokonanie stresu jest moim ostatnim największym osiągnięciem. Mój stres nie istnieje, a to, że przed egzaminem trzeba się "sprężyć" sprawia mi niebywałą radość. Pewnie dlatego, że jest to dla mnie cholerne wyzwanie, podołać czemuś, czemu mało kto by podołał. Jak ostatnio - zaczęłam uczyć się o 20.00 na egzamin, który miałam o 9 rano. Zdałam. To dopiero jest satysfakcja, pokonać siebie samą i udowodnić sobie, jaka jesteś dobra. Bo osoby kujące na ten sam egzamin tydzień wychodzą z niego zazwyczaj zawiedzeni, że 'czegoś nie wiedzieli'. Ja wychodzę z przyjemnym dreszczykiem - może się uda, może nie... A potem przesypiam wyniki, bo mój organizm nadrabia niedobory snu.
Jeśli życie jest nudne, trzeba sobie je urozmaicić. I ja właśnie to robię. Bo co jest fajniejsze od ryzyka, od balansowania na krawędzi? Czasem się spadnie, ale ból upadku nigdy nie jest tak wielki, jak ból upadku po połknięciu, którego się wcześniej w ogóle nie spodziewało.

Przede mną 12 godzin pracy. Brak czasu na sen. Cholera - ja to lubię!

niedziela, 20 czerwca 2010

nic głupszego od tytułu.

Koniec końców, zawsze wszystko kończy się dobrze. Nie wiem, dlaczego tak jest. Nawet jeśli spotyka nas porażka, katastrofa, nieszczęście, to potem i tak się uśmiechamy i jesteśmy szczęśliwi, gdy wschodzi słońce. Życie to paradoks. I mimo, że 70% czasu jesteśmy smutni, zmęczeni, wkurzeni, przestraszeni, głodni, obolali, cierpiący lub nieszczęśliwie zakochani, to i tak te chwile cudowne, które przecież zdarzają się każdemu, rekompensują wszystko. Dlatego ja ostatnio nauczyłam się uśmiechać na zapas. I choć wiem, że moje życie nie jest złe, straszne czy pełne cierpienia, to jednak relatywizowanie go, porównywanie do "żyć" innych, jest zupełnie bezcelowe. Bo nikt nie czuje za dwoje, nie żyje za dwoje. Wiem, jak jest u mnie i tego nie zmienię. Porównywać mogę wyłącznie swoje życie do swojego życia. I kto twierdzi inaczej jest hipokrytą, próbującym szukać pomocy dla samego siebie gdzieś poza sobą. Hipokrytą - bez cienia negatywnego zabarwienia tego słowa. Bo hipokryzja nie musi być czymś złym, podobnie jak naiwność, czy wiara.
Tak - jestem głupia. Jestem chwilami pusta, chwilami na wskroś egoistyczna. I wypierać się tego nie będę. Ale czasami, gdy własne szczęście zależy od zrobienia czegoś "niemoralnego", to po prostu się to robi. A ja ostatnio, jak na złość, szukam szczęścia tam, gdzie nawet nie powinnam szukać zabawy.
Życie to paradoks i nie tylko. Nie wiem dlaczego zawsze, gdy w mojej podświadomości pojawia się coś w rodzaju " wiem, że to Ty", to zawsze jesteś Ty. Nie wiem dlaczego, gdy wpatruję się podejrzliwie w nadjeżdżające auto, które w dodatku nawet nie przypomina Twojego, to Ty nim kierujesz i przejeżdżając machasz do mnie na powitanie z zawstydzonym wyrazem twarzy. Nie wiem, dlaczego kobieta, której nie kochasz, pomimo togo, że o tym wie, godzi się na waszą wspólną wegetację. Może dlatego, że żyje hipokryzją? Czymś przecież trzeba żyć.
Skłamałam. Ja przecież wiem wszystko. Na wszystko znajdę odpowiedź. Taka już jestem. I znów skłamałam. Nie na wszystko. Nie wiem, skąd wiesz, co myślę, nie wiem, skąd wiem, co myślisz. Nie wiem skąd wiedziałam, że nosisz tę, a nie inną czapkę ze względu na mnie, nie wiem skąd wiedziałam, że spróbujesz usprawiedliwiać się powołując na rodzinę.
Jeszcze kiedyś... tylko co? I jak myślisz, he? Myślę, ba, ja przecież wiem, że nie tego chcesz, co pewnie nastąpi. Chciałbyś więcej. Ale przecież jak się robi, co się chce, to się żałuje. Trzeba robić tak, jak należy. I możesz mnie nazywać naiwną - ja będę taka dalej. Wierzę w ludzi i wierzyć będę. Nie wiem, jak w ogóle można by było inaczej. Autodestrukcja nigdy nie spadnie na mnie z własnej woli, jak na tych, którzy odrzucają świat. Autodestrukcja jest w moim przypadku kwestią bardziej natury, niż woli. I tak naprawdę nie niszczę siebie sama, a pozwalam na to, by ktoś inny mnie niszczył. A więc nazwę to na własny użytek autodestrukcją pośrednią.
( a Ty co prawda pojąłbyś, o co chodzi. Tylko po co to wszystko? Tyle słów i myśli, które do niczego nie prowadzą?)
- prowadzą, kochany. Dzięki temu dochodzę coraz bliżej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie Ty, a tym samym, jak się od Ciebie oderwać?

I zazdroszczę ci, Ingeborgo Holm, i tobie, Hansie. I lubię na was patrzeć. A ciebie, Janku, nawet kocham. I pogodziłabym się z tą beznadziejną miłością, gdyby do końca taka była. Gdybyś mnie nie rozumiał, tak jak rozumieć nie powinieneś, i nie czytał w moich myślach. To mnie zawstydza i przeraża. I pogodzę się z tym tylko wtedy, gdy to zrozumiem, albo gdy obudzę się kiedyś stwierdzając, że jestem tylko młodszą siostrą Ingeborgi.

sobota, 12 czerwca 2010

.

Rzecz. Zwykła rzecz. Przedmiot. Więc dlaczego przyglądam mu się tak dokładnie?

czwartek, 10 czerwca 2010

nie czekam [] makezc ein

23.30. Ukrop. Od pół godziny zastanawiam się, na co mam teraz największą ochotę. Ten "problem" nie raz spędza mi sen z oczu - bo w końcu, po co się żyje, jeśli nie po to, by każdego dnia doznać jakiejś przyjemności?
Chciałabym Ci podziękować. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale już na dobre uspokoiłeś mnie tym naszym nocnym gadaniem. Nie gardzę Tobą. Skurwieli się kocha, a nie nimi gardzi. I Ty nie gardzisz mną, choć Twoim zdaniem przechytrzyłeś mnie - nic głupszego nie mogłeś wymyślić.
Niektórzy ludzie czują i okazują to, co czują. Myślę, że takich ludzi jest większość, choć może większość z tej większości robi to w sposób prymitywny. Czy można czuć i nie potrafić tego okazać? Ze strachu lub poczucia dumy i wyższości? Można. I Ty jesteś właśnie tak ekstremalnie rozsądny po dziś dzień. Znam to, kiedyś też byłam taka. Za czasów mojej świetności, poczucia władzy i wyższości nad innymi. Recepta jest prosta: nie okazuj uczuć, bo przegrasz. Przegrasz i zginiesz. Prędzej czy później, a najczęściej stopniowo. Słabość czyni nas pająkami na chudych nogach.
Wiem, że teraz oboje myślimy mniej, oboje myślimy inaczej. I nie ma już właściwie nic we mnie z żalu, oprócz tego może, że obserwując godzinami wrocławskie tłumy, nie widzę pośród nich żadnego atrakcyjnego przedstawiciela Twej przeklętej płci. Czasem zdaje się, że znajduje się jakiś. Na siłę. Ale ilość defektów, które posiada, nie pozwala mi dłużej zatrzymać na nim wzroku. Bo każdy defekt jest odpychający. Oprócz jednego - Ciebie.
Nie trzeba było się tłumaczyć, kochany. I choć wiedziałam zawsze, że to, co nas do siebie ciągnie, to coś szczególnego, Ty wątpisz w siebie. I owszem, masz ku temu powody. Nikt nie lubi całować kory.
I myślę, że Ty dobrze wiesz, że jesteśmy dla siebie władcami - Ty dla mnie, ja dla Ciebie. I to by nas zgubiło prędzej czy później. A tak gubi nas - bądź ocala - stopniowo i łagodnie.

Z życia można wyciągnąć maksimum. W myśl tej idei...
boję się, że moja radość życia w ostatnich dniach jest spowodowana oczekiwaniem. I choć świadomie temu zaprzeczam, to jednak intuicja podpowiada co innego.
Dziś jakiś koleś na rynku podszedł i zapytał mnie, czy gdybym miała zaraz umrzeć, poszłabym do Piekła, czy do Nieba. Nie pomyślałam w tamtej chwili, że może to szaleniec i za pazuchą ma nuż. Właściwie nie zastanawiałam się wcale - milcząc twierdziłam : jestem pewna, że do Nieba.
Muszę nad sobą popracować, by wzbudzić gdzieś tam w środku ten reinen Schmutz, aby móc z dumą odpowiedzieć głośno: do Piekła.

sobota, 5 czerwca 2010

.

Kac jeszcze trzyma. Mój idiotyzm trzymać będzie jeszcze trochę, ale myślę, ze nie całą wieczność.
Wyciągnęłam do Ciebie rękę z na niebiesko pomalowanymi paznokciami, siedząc nad ranem na krawężniku:
- Chodź.
Pan Świata:
- Nie.
- No chodź.
- Nie.

Życie bywa komiczne. Zwłaszcza, gdy ktoś, do kogo masz ewidentną słabość mówi ci, że jesteś " mądra, ale naiwna". Wygląd to nie wszystko, Panie Świata. Choć mówiąc Ci, że oprócz ładnej buźki nie masz nic więcej, skłamałam. Ale Ty o tym wiesz i to jest właśnie to "coś ponad".
Spałam dzisiaj wtulona do Twojej czapki. Obudziłam się obok niej. A sen był krótki i niespokojny, dużo mniej przyjemny niż sen na jawie, którego doświadczyłam tuż przed nim.
Ja go nienawidzę. To jest coś na kształt nienawiści do kogoś, kogo mogłoby się kochać, ale Ci na to nie pozwala. Tylko dlaczego pisząc to, nie zwracam się już do niego "na ty"...?

poniedziałek, 31 maja 2010

Zimna pizza.

Jak walczyć z czymś, czego wcale nie chce się pokonać? To pytanie zadaje sobie niemal codziennie, siadając wieczorem przed ekranem komputera. Przecież dobrze wiem, że się pogrążam. Może celowo? Chyba tak. Ostatnio zaczynam myśleć, że w tym względzie, jak i chyba prawie w każdym innym, jestem autodestrukcyjna.
Najpierw może podsumuję krótko to, co powinnam teraz robić, a czego nie robię, bo piszę właśnie tę oto notkę: Powinnam właśnie kończyć pisać konspekt zaliczeniowy z metodyki i zabierać się za naukę - 8 działów do przerobienia ( nierealne nawet w ciągu 24 h), aby zaliczyć jutro 2 zaległe koła z gp, na które nie poszłam chyba tylko dlatego, że po prostu lubię mieć przerąbane. A teraz inne ściemy, które aktualnie są dla mnie o niebo ważniejsze niż 'błahe sprawy dnia jutrzejszego'.

Dzisiaj znów widziałam kogoś podobnego do Ciebie. Wsiadając do tramwaju na Uniwersyteckiej jakoś przeczuwałam, że znów kogoś takiego spotkam. Usiadłam naprzeciw. Nie potrafiłam powstrzymać się od ukradkowych spojrzeń tylko dlatego, że bardzo chciałam, by i on patrzył. I patrzył. Choć jestem pewna, że dużo rzadziej niż ja.
Miałeś z niego sporo. Podobnie jak ten czwartkowy, który patrzył na mnie zanim ja go zauważyłam. Czasem zastanawiam się, czy zawarcie znajomości tramwajowej w ogóle jest możliwe. Chyba nie. Można jedynie łudzić się, że ktoś może będzie szukał cię na gumtree.pl.
To był już chyba trzeci, który tak bardzo mi Cię przypominał.
Boję się, że niedługo znów Cię spotkam, tym razem Ciebie, a nie Twoją kiepską kopię. I znów spojrzysz na mnie tymi zamglonymi, groźnymi oczyma. A ja znów tego spojrzenia nie zrozumiem i będę je pamiętać przez następny miesiąc.

Uwielbiam o Nim pisać. Mówić. Wyobrażać sobie i przypominać. Tak, uwielbiam to, a jednocześnie nienawidzę. Nienawidzę siebie z tych wspomnień. Boże, dlaczego właśnie siebie? Skoro to on nie jest niczego wart?

[Jem wczorajszą pizzę. Zimną, bo nie cierpię odgrzewanej.]

Dziwi mnie jedno. Teraz mam wrażenie, że właśnie ci, wyglądający jak Ty, zwracają na mnie uwagę w taki sposób, jaki lubię. I nie mogę sobie tego wkręcać ( nie, nie tym razem!), bo jestem pewna, że tamten czwartkowy patrzył na mnie intensywnie, zanim go spostrzegłam. To mi się nie wydawało.

[Tak. Napiszę ten zasrany konspekt, a koło pójdę zaliczyć tylko jedno. Nie wiem, kiedy zaliczę to drugie. Naprawdę nie wiem.]

Słucham dużo Trójki.

Mój świat, kochany Adku, nie wygląda wcale tak: uczelnia - sklep - fejsbuk - spanie - uczelnia. Mam jeszcze: stres, że się nie uczę; dziwaczne sny; rozmowy z Sońką; chodzenie do Misia... Czasem zdarza mi się zawitać do mego rodzinnego miasta, by pobawić się w tej chorej atmosferze, w której królują wszelkie patologie, alkoholizm i beznadzieja, a życie kręci się wokół cotygodniowych libacji w pubie. Ja wcale nie jestem lepsza - wręcz przeciwnie. Choć w tygodniu napełniam głowę górnolotną humanistyczną nauką, w dodatku z obcym języku przeplatanym z innymi obcymi językami, w weekend staczam się z przyjemnością do poziomów moich prymitywnych ziomków, których jedynym problemem jest konieczność zaspokajania fizycznych potrzeb. Ze skrajności w skrajność? Czyżby? Nie powiedziałabym. Różnica między wrocławskim światkiem uczelnianym a moim małomiasteczkowym półświatkiem polega na tym, że ten pierwszy ma potrzebę ukrywania swojego prawdziwego, równie prymitywnego i przerażająco wręcz zwierzęcego oblicza. Może na tym właśnie polega "człowieczeństwo"? Na w miarę 'godnym' maskowaniu się? Po to, by czuć się bardziej ludzkim, bądź by ci co gorsi obserwatorzy za prawdziwie ludzkich ich mieli? Czasem zastanawiam się, czy jedni drugim nie zazdroszczą. Wydawałoby się, że Ci małomiasteczkowi powinni zazdrościć tym dobrze ułożonym, porządnym i statecznym Obywatelom, zamieszkującym duże miasta i zarabiającym dużą kasę. Ostatnio jednak myślę, że dużo bardziej świadomą, lecz sprytnie zamaskowaną zazdrością cechują się ci drudzy w stosunku do nałogowych pubowców. Myślę, że każdy z nich w którymś momencie życia dochodzi do prawdziwie odkrywczego wniosku, że całe jego życie jest nic nie wartym fałszem - ich prawdziwe "ja" skrywa się za stertą sztucznych wartości, które jakoby czynią ich swego rodzaju nadludźmi w stosunku do pubowców.
Ja wciąż czuję się kimś pomiędzy jednymi a drugimi. Kiedyś myślałam, że i Ty rozumiesz i widzisz więcej. Okazało się, że byłam w błędzie. Moja naiwność, która objawiła się w ciągu ostatnich miesięcy, przeraziła mnie.
Tak lekko stąpam... zdaje się, że nie stąpam w ogóle.
A zegar tyka.
Piję herbatę i dojadam zimną pizzę.
Metodykę przy dobrym wietrze skończę do 3.00.

wtorek, 25 maja 2010

Manekin.

Pierwszy wpis podobno zobowiązuje.
Ale po co komu wstęp? A tym bardziej zobowiązania? Mnie na pewno po nic. Tobie pewnie też. Jednak jest potrzebny, bo "tak trzeba".
Więc postanowiłam go nie pisać.

Choć jest po 2:00, wtorek trwa w pełni. Księżycowej. Niebawem już całkowitej. Odgłosy z Powstańców zlewają się o tej porze w przedziwny jednolity szum. Powietrze z dworu pachnie zgnilizną. Nie wiem, skąd to się bierze, ale zawsze w nocy dochodzi do mych nieco nadwrażliwych nozdrzy ten delikatny zapach. Swoją drogą - nic do niego nie mam. Jest nawet przyjemny. Podobnie jak benzyna czy klej w sztyfcie. Kupiłam sobie nawet pomadkę do ust o zapachu wiśni. Znajoma mówi, że śmierdzi jak klej, i że to podobno dobry "odstraszacz". Może. Choć nie zauważyłam, by kogokolwiek w ostatnim czasie odstraszył. Co tam usta o zapachu kleju w sztyfcie - i tak jestem słodka. Przesłodzona, i szczerzę się właśnie do Ciebie. A z żyletki mam coraz mniej. Dlatego rzucisz mnie, choć jestem bystrą ślicznochą. I do niczego pożytecznego Ci się nie przydam. Mogę tylko przewrócić Ci życie do góry dnem i sprawić, że zaczniesz słuchać Trójki. Nie dość, że nie mam nic ze "złotej kobiety", to jeszcze nie stawiam Ci żadnych wymagań. Mówię wprost, że się boję i ufam, gdy mówisz, że mnie nie skrzywdzisz.
Neutralna. Z początku fascynująca, potem bezbarwna i mdła. Trochę jak wata cukrowa. Smakowicie różowa, usta ma ponętne i niezwykłe spojrzenie. Pachnące i miękkie włosy. Laleczka!

I szliśmy raz nocą w naszym martwym mieście jedną z ulic na slumsach. Zatrzymałeś się przy wystawie. "Powinnaś być tym manekinem".
Nie pamiętam, czy mnie wtedy odprowadziłeś. Byłam ładna i o szczupłej talii. To normalne, że takie rzeczy liczą się bardziej. I było chyba cieplej, choć śnieg nie stopniał. Podejrzewam, że tego dnia zapomniałam założyć mego białego szaliczka. A po drodze nie spotkaliśmy żywej duszy.
Tańczyłam w zatrzęsieniu, od dwóch miesięcy wciąż nagłych, skrzydeł.

( poziomy dwukropek. lub cztero-, bo trzy- oznaczałby coś niedokończonego.)