piątek, 19 sierpnia 2011

Powrót.

Przypomniałam sobie dziś o tym czymś. Bo chciałam coś napisać, a nie miałam gdzie. Dziwna jest ta potrzeba pisania o czymś, o czym nie chce się nikomu mówić, a co jednocześnie gdzieś zapisane, zawsze możne zostać przeczytane, wykpione. Przeczytanie pamiętnika przez osobę niepowołaną (czytaj: najbliższą) może skończyć się życiową klęską. Bądź, co chyba może być jednym i tym samym, obrócić wszystko do góry nogami na korzyść niewdzięcznego, zakłamanego i niewiernego piszącego. Szczęście jak i nieszczęście jest paradoksem, herezją, nikczemnym zakłamaniem, z którego ciężko się uwolnić, bo tak mocno się go trzymamy. Czasem też ciężko jest określić stan, w którym się jest, jedną z tych dwóch jakże różnych od siebie nazw. Jednak zawsze myślimy: czy jestem szczęśliwy czy też nie? Zupełnie tak, jak by nie było niczego pomiędzy.

Ofiara. Kobieta - ofiara. Stworzona tak, by było można. Stworzona po to, by było można. Bo trzeba. A ona nie mając otworów przeznaczenia, mogłaby być prawdziwie szczęśliwa. Nie odczuwałaby wtedy pragnienia, pustki, braku czegoś, czego nie ma i nigdy mieć nie będzie. Braku, który ją wyjaławia, osłabia, zabija.
Jednak bez poświęcenia nie ma życia. A życie jest poświęceniem.
A wszystko inne jest fikcją. Akcja w książkach. Tajemnica. Podróże. Kolory i piękno. Torebki i szminki. Etykiety fałszu, w który musimy czasem wierzyć, by nie zwariować, czy raczej, by wmawiać sobie, że jesteśmy normalne. Jak oni. A nasze ręce wciąż są puste i nie potrafią uchwycić tak, by zostało uchwycone. Mieć tak, by było zaspokojone. Wieczne pragnienie.

I tylko spróbuj spojrzeć na zdjęcie sprzed roku. Byłaś szczuplejsza, jaśniejsza, a umysł Twój mniej nosił na sobie ciężaru. Dziś możesz więcej - uwolniłaś się ze złudzeń. Musisz tylko wszystko zmienić, odkręcić zawór i ruszyć na łowy.
Tak więc żyjmy mądrze. Nie myślmy za wiele, nie wydziwiajmy. Rodźmy dzieci, póki jesteśmy w stanie je donosić i wychować. Cierpmy, zamiast się cieszyć, bo to nam sprawia przecież więcej radości.

środa, 4 sierpnia 2010

.

Przypomniałam sobie dzisiaj jak cholernie chciałam... czuć się szczęśliwa. Tak naiwnie. Chociaż przez chwilę. Nawet mając świadomość, że to tylko fikcja.
Nie jestem sama. Jestem piekielnie samotna.
Samotność to czy osamotnienie? Chyba nigdy nie będę wiedzieć.

sobota, 31 lipca 2010

Dż. T.

Cholernie uwielbiam wychodzić na imprezę raz w tygodniu - móc się raz ubrać, wymalować i wypachnić. Jednym słowem tego jednego dnia być jak chodzący ideał, a przynajmniej jak perfekcyjnie wyidealizowana ja. Oczywiście wyłącznie w moim mniemaniu. Jednak z doświaczenia wiem, że to moje osobiste mniemanie jest jak wulkan siły, która przyciąga do mnie tych, co trzeba.
Pozytywne jest też to, że mogę wtedy ubrać dokładnie to, co tego dnia idealnie pasuje do mojego nastroju ( niczym w programie na TVN Style), pomalować się tak, jak mam ochotę i przed wyjściem ubrać odpowiednią do sytuacji i dnia ( w miesiącu?) maskę, wspomagając się delikatnie odpowiednią muzyką. To wszystko jest tak strasznie dziecinne, że uwielbiam to. I choć myślę, że coś takiego dotyczy niewielu osób, choć nie tylko mnie, to mam się z tą dziecinnością, czy też infantylnością niezmiernie dobrze. Bo cóż może być piękniejszego od przedłużania sobie tego wieku niewinności tak długo, jak się tylko da? Chyba niewiele. Lecz mam świadomość tego, że oglądanie Vivy i podniecanie się przy tym Dżastinem T. i jego "Sexyback", a używanie żelu do mycia twarzy firmy "Under 20", podczas gdy się jest już "Over" jest nieco czym innym. Te dwie przypadłości niepasujące do mego skądinąd poważnego już wieku tworzą ramiona kąta, na którego czubku napisać by można "infantylność Agaty". Ale po co się komu wgłębiać w takie głupoty, podczas gdy za niedługo idzie się na imprezę?
Jeszcze jedna ważna rzecz. Obawiam się, że obejrzenie pełnych 4 serii "Skinsów" ( choć i tak trwało to w moim przypadku miesiąc, a nie jak u niektórych tydzień bądź dwa) może mieć wpływ na mój cofający się w rozwoju światopogląd. To niepokojące? A może właśnie ten serial mógłby pomóc mi nadrobić moje rozwojowe zaległości, choć mnie w tym rozwoju pozornie cofa? Tak. Serial był świetny. Dowcipny i prawdziwy, choć chwilami przekoloryzowany, to jednak nierażący, w przeciwieństwie do amerykańskich szmir. Serio bardzo młodzi aktorzy zagrali prawdziwie i naturalnie, bez udawania czegokolwiek. I ta muzyka. Mogłabym pożreć ją w całości. Jednak Anglicy mają to coś. Prawda i subtelność w jednym - ciężko jest połączyć te dwie rzeczy, oni to potrafią. I to w tak wielu życiowych sferach.
I jeść. Znów jestem głodna. Myślę, że ten głód jest chorobliwy.
I jeszcze o "Skinsach". Effy. Cholernie świetna Effy, którą mogłabym oglądać jeszcze przez następny rok. Piękna, tajemnicza, z tych drwiącym, a zarazem słodkim uśmieszkiem. Pieprząca się z kim popadnie i byle gdzie. Szalona.

Zjem i idę. Nie mam dziś ochoty. Miałabym ochotę na spotkanie ze znajomymi gdzieś w plenerze. Nie, właściwie też nie. Muszę poprawić sobie humor, bo inaczej wieczór będzie zrąbany. Może Dżastin?

piątek, 9 lipca 2010

bezowocnie.

Czuję się mała i bezwartościowa. Jestem niczym i nikim.
I dzisiaj nie wystarczyłoby na Ciebie spojrzeć. Zbyt mi źle, zbyt niepewnie się czuję. Nie wiem, skąd ta niepewność. A ja tak kocham patrzeć. Mogłabym tylko patrzeć. Cały czas. I nawet Ty nie musisz tego widzieć


.

środa, 30 czerwca 2010

pierdolę.

Najebane we łbie.
Jak ja cholernie zazdroszczę Ci, E., że jesteś taka "poukładana". I że nie przeklinasz. Ja kiedyś też nie przeklinałam.
Tak cholernie wkurwia mnie wzrok tch zjebów na ulicy. Czuję upokorzenie, gdy patrzą na mnie. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie chcę, by patrzyli. Chciałabym być niewidzialna. Prawie dla wszytkich.
I jak ja w ogóle mam czelność jeszcze tu pisać, skoro Ty to czytasz? Że niby to będzie moją nową perwersją? Ale... będę szczera. A jak uznam, że nie piszę czegoś dlatego, że Ty czytasz, to przestanę w ogóle pisać.
Było ze mną już dobrze. Gdyby nie ta piekielna sobota. W sobotę wszystko się zaczęło i poczułam się jak szmata, choć się nie zeszmaciłam. Dobrze, że on jest raczej mało bystry. Nic nie rozumie. A co dopiero mnie. Ale lubię go. Poza tym dążyłam do tego od samego początku. Od samego początku chciałam, by mnie zobaczył ten zasraniec, jak wychodzę od tamtego rano. Tylko po co mi to było, skoro czuję się teraz jak gnój. I dla tej jednej chwili, w której może źle by się poczuł, że kurwa to przecież ja i jeszcze jego kumpel, to się nie opłacało.

Nigdy nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak pogrywać samą sobą. Że JA jestem w stanie traktować siebie samą jako narzędzie, klucz do celu. Tego nie spodziałabym się po sobie nigdy. A Ty masz to w dupie i choćbym się puściła ze stadem wrocławskich Murzynów nic by się nie zmieniło. Ba, tryumfowałbyś.
Ale co mam zrobić, skoro pod nogami mam jakieś porozrywane strzępki gruntu. Już myślałam, że jest dobrze. A jestem tylko jebaną gałązką, co się porusza na wietrze. Zero władzy nad czymkolwiek. I tylko jakaś niewiadomego pochodzenia euforia, która czasem nadchodzi, potrafi mnie natchnąć do... właśnie... natchnąć do normalności. Bo "normalność" to u mnie stan wyjątkowy. I tak ją cholernie cenię, droga E., która nie potrafiłabyś nawet przetrawić tego tekstu i uznałabyś mnie za totalną wariatkę. Ale co tam. Jestem wariatką. I pewnie dlatego wszystko układa mi się na opak. Ale Ty to lubisz, co nie? Lubisz to,...?
Kurwa jebana mać... czy jak to się tak piszę. Nie tym razem. Tym razem nie podołam, bo czuję w sobie taki cholerny wewnętrzny stres. On mnie zniewala. Jak wiele dziwnych moich pragnień ostatnio. Ale przecież, cholera... Dziewczyno! Myślisz, czujesz, rozumiesz... Wiesz, co trzeba, czego nie... Czemu więc robisz na opak?
A Ty jesteś tak samo popierdolony jak ja. I tak już zostanie. I wystarczy mi, jak czasem popatrzysz. Jak popatrzymy na siebie. I staniemy za grupą swoich znajomych, którzy nie rozumieją. Ale czy nie widzą? Ona widzi, Ty popaprańcu. I Ty to też lubisz. Oj, bardzo to lubisz...
Tortury. Zadaj je i poczuj, jak ktoś Ci wbija nóż w serce. I wtedy czujesz, że żyjesz. Tylko to lubię w tym moim wariactwie. Chyba tylko to, że czuję, że żyję.

Pierdolę Cię, doktorku. Z racji imienia nie zasługujesz na szacunek.
Peace.

wtorek, 22 czerwca 2010

!

Pokonanie stresu jest moim ostatnim największym osiągnięciem. Mój stres nie istnieje, a to, że przed egzaminem trzeba się "sprężyć" sprawia mi niebywałą radość. Pewnie dlatego, że jest to dla mnie cholerne wyzwanie, podołać czemuś, czemu mało kto by podołał. Jak ostatnio - zaczęłam uczyć się o 20.00 na egzamin, który miałam o 9 rano. Zdałam. To dopiero jest satysfakcja, pokonać siebie samą i udowodnić sobie, jaka jesteś dobra. Bo osoby kujące na ten sam egzamin tydzień wychodzą z niego zazwyczaj zawiedzeni, że 'czegoś nie wiedzieli'. Ja wychodzę z przyjemnym dreszczykiem - może się uda, może nie... A potem przesypiam wyniki, bo mój organizm nadrabia niedobory snu.
Jeśli życie jest nudne, trzeba sobie je urozmaicić. I ja właśnie to robię. Bo co jest fajniejsze od ryzyka, od balansowania na krawędzi? Czasem się spadnie, ale ból upadku nigdy nie jest tak wielki, jak ból upadku po połknięciu, którego się wcześniej w ogóle nie spodziewało.

Przede mną 12 godzin pracy. Brak czasu na sen. Cholera - ja to lubię!

niedziela, 20 czerwca 2010

nic głupszego od tytułu.

Koniec końców, zawsze wszystko kończy się dobrze. Nie wiem, dlaczego tak jest. Nawet jeśli spotyka nas porażka, katastrofa, nieszczęście, to potem i tak się uśmiechamy i jesteśmy szczęśliwi, gdy wschodzi słońce. Życie to paradoks. I mimo, że 70% czasu jesteśmy smutni, zmęczeni, wkurzeni, przestraszeni, głodni, obolali, cierpiący lub nieszczęśliwie zakochani, to i tak te chwile cudowne, które przecież zdarzają się każdemu, rekompensują wszystko. Dlatego ja ostatnio nauczyłam się uśmiechać na zapas. I choć wiem, że moje życie nie jest złe, straszne czy pełne cierpienia, to jednak relatywizowanie go, porównywanie do "żyć" innych, jest zupełnie bezcelowe. Bo nikt nie czuje za dwoje, nie żyje za dwoje. Wiem, jak jest u mnie i tego nie zmienię. Porównywać mogę wyłącznie swoje życie do swojego życia. I kto twierdzi inaczej jest hipokrytą, próbującym szukać pomocy dla samego siebie gdzieś poza sobą. Hipokrytą - bez cienia negatywnego zabarwienia tego słowa. Bo hipokryzja nie musi być czymś złym, podobnie jak naiwność, czy wiara.
Tak - jestem głupia. Jestem chwilami pusta, chwilami na wskroś egoistyczna. I wypierać się tego nie będę. Ale czasami, gdy własne szczęście zależy od zrobienia czegoś "niemoralnego", to po prostu się to robi. A ja ostatnio, jak na złość, szukam szczęścia tam, gdzie nawet nie powinnam szukać zabawy.
Życie to paradoks i nie tylko. Nie wiem dlaczego zawsze, gdy w mojej podświadomości pojawia się coś w rodzaju " wiem, że to Ty", to zawsze jesteś Ty. Nie wiem dlaczego, gdy wpatruję się podejrzliwie w nadjeżdżające auto, które w dodatku nawet nie przypomina Twojego, to Ty nim kierujesz i przejeżdżając machasz do mnie na powitanie z zawstydzonym wyrazem twarzy. Nie wiem, dlaczego kobieta, której nie kochasz, pomimo togo, że o tym wie, godzi się na waszą wspólną wegetację. Może dlatego, że żyje hipokryzją? Czymś przecież trzeba żyć.
Skłamałam. Ja przecież wiem wszystko. Na wszystko znajdę odpowiedź. Taka już jestem. I znów skłamałam. Nie na wszystko. Nie wiem, skąd wiesz, co myślę, nie wiem, skąd wiem, co myślisz. Nie wiem skąd wiedziałam, że nosisz tę, a nie inną czapkę ze względu na mnie, nie wiem skąd wiedziałam, że spróbujesz usprawiedliwiać się powołując na rodzinę.
Jeszcze kiedyś... tylko co? I jak myślisz, he? Myślę, ba, ja przecież wiem, że nie tego chcesz, co pewnie nastąpi. Chciałbyś więcej. Ale przecież jak się robi, co się chce, to się żałuje. Trzeba robić tak, jak należy. I możesz mnie nazywać naiwną - ja będę taka dalej. Wierzę w ludzi i wierzyć będę. Nie wiem, jak w ogóle można by było inaczej. Autodestrukcja nigdy nie spadnie na mnie z własnej woli, jak na tych, którzy odrzucają świat. Autodestrukcja jest w moim przypadku kwestią bardziej natury, niż woli. I tak naprawdę nie niszczę siebie sama, a pozwalam na to, by ktoś inny mnie niszczył. A więc nazwę to na własny użytek autodestrukcją pośrednią.
( a Ty co prawda pojąłbyś, o co chodzi. Tylko po co to wszystko? Tyle słów i myśli, które do niczego nie prowadzą?)
- prowadzą, kochany. Dzięki temu dochodzę coraz bliżej odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie Ty, a tym samym, jak się od Ciebie oderwać?

I zazdroszczę ci, Ingeborgo Holm, i tobie, Hansie. I lubię na was patrzeć. A ciebie, Janku, nawet kocham. I pogodziłabym się z tą beznadziejną miłością, gdyby do końca taka była. Gdybyś mnie nie rozumiał, tak jak rozumieć nie powinieneś, i nie czytał w moich myślach. To mnie zawstydza i przeraża. I pogodzę się z tym tylko wtedy, gdy to zrozumiem, albo gdy obudzę się kiedyś stwierdzając, że jestem tylko młodszą siostrą Ingeborgi.